Długo zastanawiałam się, czy podjąć próbę opisania swojej historii, czy ktoś będzie chciał ją przeczytać, czy będzie miała ona jakiś sens. Przecież jest wiele osób, które zmagają się z chorobą nowotworową, albo mają w rodzinie kogoś, kto tę chorobę ma lub miał. Można by rzec, że nowotwór jest tak popularny, jak grypa, albo katar.

Zacznę od początku.
Pewnego pięknego czerwcowego dnia w 2011 r., byłam u mamy w odwiedzinach. Siedziałyśmy sobie w fotelach i oglądałyśmy jakiś tani romans, gdy nagle coś mnie zaswędziało przy lewej piersi i zaczęłam się w nią drapać. Podczas tej przynoszącej ulgę czynności wyczułam pod palcem coś twardego, jakąś kulkę. Poprosiłam mamę, aby dotknęła to miejsce i sprawdziła, czy faktycznie coś tam jest, czy przesadzam. Nie przesadzałam, faktycznie coś tam było, usłyszałam tylko „idź zrobić USG”. „Oooo matko” – pomyślałam, nie chce mi się.
Pogodowo był to bardzo słaby czas, ciągle lało, niemalże dzień w dzień, przez kilka tygodni. Taka aura sprawiała, że niemiłosiernie nie chciało mi się jechać na żadne badania. Nie mniej jednak coś w tyle głowy ciągle mi mówiło „idź na badania”. Ta myśl towarzyszyła mi za każdym razem jak, wkradało się uczucie, że mi się nie chce jechać.
W końcu pojechałam. Weszłam do gabinetu, położyłam się na kozetce, a Pani Doktor przystąpiła do badania. Byłam spokojna o siebie, przecież zdrowo się odżywiam, sport uprawiam od zerówki, jestem aktywna itp. Po kilku dłuższych minutach badania zaczęłam odczuwać niepokój. Pierwsza myśl, jaka pojawiła mi się w głowie brzmiała „kurczę coś długo mi robi to badanie”. Po skończonym badaniu dostałam skierowanie na dalsze konsultacje.
Po kilku dniach poszłam na badanie zwane biopsją cienkoigłową, na którego wynik czekałam trzy tygodnie. Nie powiem, że były to trzy tygodnie wypełnione po brzegi spokojem ducha.

Zazwyczaj jest tak, że, jak opis badania wzbudza podejrzenia lub jest ewidentnie zły, to ktoś z kliniki kontaktuje się z pacjentem. W moim przypadku nikt się nie odezwał więc pomyślałam, że jednak wszystko jest dobrze. Mimo to po trzech tygodniach zadzwoniłam, z pytaniem, czy mój wynik już jest. Pani w recepcji powiedziała – „oczywiście, że jest, już dawno był, natomiast faktycznie badania są niepokojące i wymagają dalszej diagnostyki, ale w Pani przypadku kilka dni opóźnienia nie zrobi różnicy”. Myślałam, że ją uduszę.

W tym czasie spotykałam się z chłopakiem, którego tata znał jedną Panią z Centrum Onkologii. Przekazał moje badania do znajomej Pani radiolog, a ta od razu zapisała mnie na badania do szpitala. I się zaczęło…

Zostałam poddana kolejnym badaniom, na których wynik czekałam kolejne tygodnie. Po mniej więcej trzech tygodniach miałam spotkać się z ową Panią. Czekałam na nią pod gabinetem, spacerując po korytarzu tam i z powrotem. W końcu wyszła. Stanęła przede mną i mówi tak „Kasia, masz raka, oczywiście potwierdzi Ci to doktor, ale jestem pewna, że to jest rak” Złapała mnie za ramiona i dodała „jeśli się poddasz to koniec”. Stałam jak wryta, nie wiedziałam za bardzo co ze sobą zrobić i jedyne co z siebie wykrztusiłam to „czy ja umrę?”, na co ona odpowiedziała „NIE, masz być silna, mam córkę w Twoim wieku, nie możesz umrzeć tak młodo”. Byłam zdruzgotana, zastanawiałam się czemu ja?, przecież nic złego nie zrobiłam, co ja powiem mamie i bratu. Jak ja im powiem, że umrę. W takiej sytuacji tylko takie myśli przychodzą do głowy i najgorsze, że nie chce się innych. Mama się popłakała, brat powiedział tylko „mhm” i zakończył rozmowę. Wiedziałam, że ta informacja była dla niego ciosem. Zadzwoniłam też do mojego przyjaciela, a on na tę informację rzekł tylko „nigdzie się nie wybierasz, będziesz żyć, rozumiesz??”. Było mi ciężko, zamówiłam taksówkę i wróciłam do domu, w towarzystwie strachu, lęku, bólu, obaw, niepokoju, łez.

Jednym z kolejnych badań był rezonans magnetyczny z kontrastem. Bardzo dobrze pamiętam to badanie, bo wtedy nastąpił u mnie jakiś wewnętrzny przełom. Badanie trwało ok godziny, leżałam na brzuchu w ogromnej tubie i jedyne co widziałam to kafelki na podłodze. Byłam przypięta pasami i podpięta do miliona kabli, a na uszach miałam słuchawki. Był to taki moment w, którym można by powiedzieć „jak trwoga to do Boga”, ale z drugiej strony do kogo jak nie do Niego? Zaczęłam się modlić, moja modlitwa była krzykiem, wołaniem o pomoc, błaganiem. Nie wiedziałam co mówić, co myśleć, jak mam ubrać w słowa to, co chce powiedzieć Temu na górze.
W myślach prosiłam, aby nie zabierał mnie do siebie, że nie chce jeszcze umrzeć, że to nie czas, obiecałam, że będę budować świadomość wsród moich koleżanek jak ważne są badania. Przyznałam, że nie jestem najlepszym człowiekiem na świecie, ale nadal prosiłam…, płakałam… i prosiłam…

We wrześniu 2018 r., odbyła się moja pierwsza operacja – mastektomia lewej piersi z jednoczasową rekonstrukcją. Po kilku godzinach obudziłam się, z ogromnym bólem w klatce piersiowej. Nie mogłam ruszać ręką, przekręcić się, oddychać. Każda czynność sprawiała mi ogromny ból.
W szpitalu spędziłam kilka dni, wbrew pozorom było przyjemnie, odwiedzała mnie rodzina i znajomi. Dzięki nim przetrwałam ten czas, dodawali mi sił w tej bezsilności.

Po wyjściu, że szpitala czekałam kolejne kilka tygodni na wyniki badań histopatologicznych, po których zostałam skierowana na wstępną rozpiskę chemioterapii. To był moment, w którym czułam się upokorzona, zawstydzona, ze wszystkimi  synonimami słowa wstyd na czele. Moja bujna wyobraźnia widziała mnie już bez włosów, brwi, rzęs, ledwo się poruszającą. Chemia oprócz komórek nowotworowych, niszczy wszystko inne co zdrowe. Pacjent po jednej sesji nie ma sił na nic. kompletnie na nic. Wtedy razem z moją przyjaciółką chodziłyśmy po sklepach i wybierałyśmy peruki blond, ciemne, krótkie, długie itp. Musiałam się przygotować na to, że będę łysa jak kolano.

Dzień odbioru wyników badań histopatologicznych i wizyta u Pani „chemiczki”. Czas oczekiwania na wejście do gabinetu jakieś 7-8 godzin. W tym czasie, do moich uszu docierały historię typu „a wiesz, że Hanka spod trójki, to też na raka umarła?”, „słuchaj, bo ten Roman, wiesz który, mąż Zośki, to też miał raka, i umarł”. Ogólnie rzecz biorąc historię „ku pokrzepieniu serc”. Chyba, żadna z nich nie miała w sobie cienia optymizmu. Po kilku godzinach słuchania o śmierci, miałam dość i zabrałam głos… „Czy naprawdę uważają Panie, że opowiadając sobie tego typu historie będzie Paniom lepiej? Czy nie ma w Paniach życiu nic pozytywnego? Czy nie mają Panie dla kogo żyć? Proszę się nad tym zastanowić” – zapadła cisza. Odezwał się tylko wewnątrz mnie głosik „przyganiał kocioł garnkowi…sama nie jesteś lepsza, też ciągle gadasz, że umrzesz”.

W końcu wybiła godzina mojego wejścia do gabinetu. Po 5 minutach wizyty okazało się, że Pani Doktor bardzo dobrze pamięta mój przypadek i wie, że mi prawdopodobnie chemia nie powinna się należeć, ponieważ mój guz jest za mały na leczenie i mam przyjść za tydzień”. Myślałam, że ją uduszę, albo ja walne w coś głową.

Koniec końców, gdyby nie czujność Pani Doktor to bym dostała chemioterapie, której de facto dostać nie powinnam. Po tym fakcie już nie chciałam jej dusić, w myślach przeprosiłam i okazałam skruchę. Nawet te kilka godzin w poczekalni stało mi się obojętne. Byłam szczęśliwa, czułam, że mi się udało, że jednak moje modlitwy wysłuchane, a potem poszłam do fryzjera :).

Jestem ogromnie wdzięczna Tacie mojego ówczesnego chłopaka, który to przekazał moje badania do swojej znajomej. Myślę, że gdyby nie to, to nie wiem co byłoby dalej. Nigdy nie zapomne tego co dla mnie wtedy zrobił, jak bardzo mi pomógł. Myślę też, że osoby, które balansowały na granicy życia i śmierci już zawsze będą żyć inaczej, nie wiem, czy lepiej, czy gorzej, ale na pewno inaczej. Powód jest prosty, strach przed jutrem, ja też tak mam i powiem więcej…boje się deszczu.

Mówi się, że jak w ciągu 5 lat po przebytej chorobie nowotwór nie powróci to już nie powróci, to taki okres karencji. Niestety to nie prawda, mój wrócił po 9, ale to tym opowiem innym razem.




















Poprzedni artykuł100-tne urodziny białej laski
Następny artykułWózkiem na plażę? To możliwe!
Jak słyszę hasło „opisz siebie”, to zawsze czuje w żołądku ścisk. No bo co można o sobie napisać? Jeszcze napisać coś sensownego, co będzie adekwatne do tego, jaki człowiek faktycznie jest? Może lepiej poprosić kogoś bliskiego o opis, będzie łatwiej? Tylko, czy taka osoba zna nas, na tyle dobrze, aby wcielić się w …nas, nasze życie? Nie sądzę. Spróbuje jednak sama… Mam na imię Kasia, obecnie jestem mamą trójki dzieci, żoną jednego męża, właścicielką dwóch psów i dwóch kotów. Od małego uprawiałam sport, lubiłam rysować, czytać książki. Nie miałam mnóstwa znajomych, raczej mało. Miałam i mam do tej pory niską samoocenę i ciągle uczę się nie brać wszystkiego do siebie. Moje życie nie było usłane płatkami róż, ale wiem też, że nie było i nie jest złe. Niedawno zakończyłam terapie u psychologa, miałam dość, wyłapywania ciągle to nowych traum, począwszy od przedszkola, kończąc na dzisiaj. W skrócie zjawie co ukształtowało to, jaka teraz jestem, co sprawia, że wkurzam się każdego dnia, albo cieszę się z głupot, co powoduje, że nie mogę usiedzieć w miejscu i ciągle muszę coś robić. Dlaczego dokładam sobie nowych obowiązków, czasem ponad moje siły. Dlaczego jestem jak lokomotywa, która ciągnie kilka wagonów, ale chyba zaczyna mi być ciężko. Być może uda mi się „uchronić” Was przed tym, co mnie spotkało, dodać Wam otuchy ale też nie pierdzieć tęczą. Kasia