WOŚP w tym roku zagra po raz trzydziesty. W sercach wielu Polaków Finały Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy mają wyjątkowe miejsce. W prawie każdym z nas są jakieś wspomnienia dotyczące tych dni. Ale są też osoby, jak ja, które musnęły magii WOŚP chyba z każdej możliwej strony. Zupełnie niezamierzenie. I wbrew oczekiwaniom.
Historia jakich wiele, ale czy u każdego jest taki sam koniec?
Dziecięca ekscytacja WOŚP
To już 30 lat. Trzy dekady temu odbył się pierwszy, w porównaniu do dzisiejszych skromny, ale pełen miłości i szaleństwa Finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Kim wtedy byłam? Radosną, entuzjastyczną, pełną energii czterolatką. Osobą, którą rodzice zawsze uczyli, by patrzeć na innych, a nie tylko na czubek własnego nosa. Na mówieniu się nie kończyło, szły za tym czyny. Pomagaliśmy dużo i różnym osobom. Nie mogło nas więc też zabraknąć podczas pierwszych Finałów WOŚP.
Jak je zapamiętałam? Po pierwsze jako wielkie wydarzenie, na które czeka się okrągły rok. W moim dziecięcym kalendarzu Finały Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy były równoważne ze Świętami Bożego Narodzenia, czy Wielkanocą. Nie wyobrażałam sobie, by w nich nie uczestniczyć, by coś było obok mnie, by jakiś Finał odbył się bez mojego aktywnego udziału. Co roku nie tylko wrzucałam pieniądze do puszek wolontariuszy, ale też jeździłam do studia TVP na ul. Woronicza, skąd wówczas transmitowane były Finały. Dostać się nie było łatwo. Zawsze towarzyszyła temu długa kolejka chętnych, by poczuć atmosferę “od środka”, zobaczyć najsłynniejszego Dyrygenta. Czasem staliśmy kilka godzin daleko od studia, by w końcu wejść i poczuć tę wyśmienitą symfonię dobrych serc. W czasie oczekiwania oczywiście musieliśmy odwiedzić orkiestrowy sklepik, który był przed wejściem. No i nigdy nie mogłam wyjść bez gadżetu. A to kubek, a to przypinka z serduszkiem, a to czapka orkiestrowa. Najdłużej chyba towarzyszyła mi teczka z wizerunkiem małego dziecka trzymającego kubek WOŚP. Trzymałam w niej najpierw rysunki, potem nuty. Zabrałam ją ze sobą na wstępne egzaminy do szkoły muzycznej. Przyniosła szczęście.
Młodzieńcze zaangażowanie w zbiórki
Kiedy byłam nastolatką poszłam o krok dalej. Od dwunastego roku życia byłam wolontariuszem. Pamiętam to oczekiwanie na puszkę, zapach świeżego druku na niej, błyszczący identyfikator. Na samo wspomnienie momentów kiedy odbierałam puszkę, mam dreszcze. Te emocje ciężko oddać. To trzeba przeżyć. Oprócz puszki i identyfikatora dostawało się też plik z serduszkowymi naklejkami. Siedziałam w domu i dzieliłam ile serduszek zostawiam na płachcie, by przykleić komuś kto wrzuci pieniądze do mojej puszki, a ile pociąć by móc dać serduszko “na wynos”. Wiele osób bowiem brało serduszka dla dzieci, które zostawały w domu, albo chcieli przyczepić sobie do innego ubrania niż mieli na sobie w trakcie Finału.
Czy jako wolontariuszowi zdarzyły mi się przykre sytuacje? Chyba nie. A przynajmniej ich nie pamiętam, więc jeśli były to musiały być zupełnie nieszkodliwe. Najbardziej wtedy chyba bolała mnie ewentualna obojętność. Kiedy podchodziłam z puszką i ktoś udawał, że mnie nie widzi. Jako nastolatkę to chyba bolało mnie bardziej niż odmowa.
Czy miałam jakąś taktykę na zbieranie? No ba. Najpierw od rodziny i znajomych z okolicy. Później robiłam rozeznanie kto planuje wrzucić do puszki, a nawet mieszka trochę dalej ode mnie. Wtedy podjeżdżałam do niego osobiście, oczywiście po wcześniejszym umówieniu. Nie musiał się fatygować – wolontariusz podjeżdżał pod drzwi. Następnie obierałam jakieś ruchliwe miejsce, gdzie wiele osób szło w niedzielę. Kościoły miały różne podejście. Te, które zgadzały się na kwestę były już oblegane przez wolontariuszy, głównie ministrantów i osoby zaprzyjaźnione z parafią. Inne, raczej niechętnie patrzyły na nasze zbiórki w okolicach Kościoła. Nie narzucałam więc się. A gdzie najwięcej osób poza Kościołem chodziło w niedzielę? Do centrum handlowego. Dlatego większość zbiórki prowadziłam tam. Trochę przed wejściem, trochę za wejściem. Czasem przechadzając się po korytarzach. Nigdy nikt nas nie przegonił, nie zwrócił uwagi, że nie można. A przy panującym na zewnątrz mrozie to i nam wolontariuszom cieplej, i darczyńcy chętniej “współpracują”.
Potem nie mogłam sobie odpuścić wizyty w studio. Tradycja to tradycja. Jechałam więc do studia z puszką i tam dawałam pieniądze do zliczenia, radośnie oczekując wśród gwaru, muzyki i rozgrzanych do czerwoności serc. Z racji, że zupełnie przypadkiem na tamtym etapie zaczęłam się przyjaźnić z jedną z osób z najbliższego otoczenia Orkiestry, miałam możliwość poznać ją jeszcze bardziej “od środka”. Zdarzyło się, że trzymałam cyferki wskazujące ile WOŚP zebrało, miałam też okazję być na scenie podczas jednego ze Światełek Do Nieba. Jeśli miałabym wymienić jedno z bardziej magicznych momentów w moim życiu, to byłoby to.
Lata mijały, ja się zmieniałam, moje środowisko rownież. Jedno pozostawało niezmienne. Moje uczestnictwo w Finałach WOŚP.
I pewnie tak byłoby dalej. I pewnie nadal Orkiestra kojarzyłaby mi się tylko z fantastycznym, emocjonującym wydarzeniem, gdyby nie przewrót w moim życiu….
Dorosłe zderzenie z przewrotnością losu
Zacznijmy od tego jakie były cele zbiórek WOŚP, w których brałam udział jako wolontariusz.
W 2000 roku – ratowanie życia dzieci z chorobami nerek, 2001 roku – Diagnostyka Noworodków i Niemowląt, w 2002 – Ratowanie życia dzieci z wadami wrodzonymi, w 2003 i 2004 – Zakup sprzętu dla oddziałów niemowlęcych i dzieci młodszych, w 2005 – Nowoczesne metody diagnostyki i leczenia w neonatologii i pediatrii, w 2012 – Zakup sprzętu urządzeń do ratowania życia wcześniaków .
Dlaczego cele tych zbiórek są dla mnie znamienne?
Nigdy nie przypuszczałam, że w 2016 roku urodzę synka z wrodzoną wadą nerek, skrajnego wcześniaka. Te wszystkie finały podczas których zbierałam na “jakieś dzieci” okazały się finałami, na których wspierałam ratowanie zdrowia i życia własnego dziecka. Nawet teraz, gdy to piszę przechodzi przeze mnie dreszcz emocji…
Od momentu kiedy w ciąży okazało się, że mój Olinek ma wadę wrodzoną, czerwone serduszka towarzyszyły nam bez ustanku. Najpierw przy wnikliwej, wieloetapowej diagnostyce prenatalnej. Później na sali porodowej. A następnie, bez ustanku, przez kolejne pięć lat tułaczek po OIOMach, neonatologiach, nefrologiach i urologiach. Większość sprzętów jakie diagnozowały naszego synka to były te podarowane przez WOŚP. Zadaję sobie tylko pytanie, co by było, jeśli by tego sprzętu na naszej drodze nie było?
Czy naszego Olinka udałoby się uratować? Sprzęt nie uratuje bez dobrych lekarzy. Ale dobrzy lekarze nie uratują bez odpowiedniego sprzętu. Jaka by była nasza historia bez WOŚP? Chyba boję się myśleć…
Ale WOŚP towarzyszy nam nie tylko podczas diagnostyki szpitalnej. Mało kto wie, ale WOŚP pomaga również w dofinansowaniu zakupu sprzętu rehabilitacyjnego. I tak na przestrzeni pięciu lat życia Olinka, dwukrotnie WOŚP wsparło zakup wózków inwalidzkich dużą sumą. Dzięki temu mogliśmy “odłożone” pieniądze przeznaczyć na kolejne godziny rehabilitacji, by dzień po dniu poprawiać stan naszego Synka.
Czy wtedy trzydzieści, dwadzieścia, dziesięć lat temu mogłam przypuszczać jak życie nas doświadczy? Czy mogłam domyślić się, że nie tylko daję pieniądze, ale w przyszłości będę poniekąd ich biorcą? Nigdy. W najśmielszych snach nie przyszło mi to do głowy. Przecież każdy z nas zakłada, że urodzi zdrowe dziecko. I że żadne komplikacje nie wydarzą się ani przed porodem, ani po. Że nie zachoruje, Że nie będzie miało raka. Że nie ulegnie ciężkiemu wypadkowi. Nasza historia pokazuje jakie życie jest przewrotne. I jak warto “dobrze żyć”. Mieć serce, otwierać się na innych, pomagać. Bo nigdy nie wiemy kiedy ta pomoc będzie nam potrzebna… ale ona do nas wróci. Jesteśmy tego najlepszym przykładem.
Dzisiaj
A dziś? Dziś Olinek ma pięć lat i od trzech co roku jest wolontariuszem…. A Jurek Owsiak to jego największy idol. W tym roku też nas spotkacie na warszawskich ulicach z kolorową puszką. Dobrze wypatrujcie niebieskiego wózka, ze świecącymi kołami i roześmianym chłopcem. To my! Razem do końca świata i jeden dzień dłużej!